piątek, 27 września 2013

Kogo nie obowiązuje przysięga Hipokratesa

Kozak chciał się bawić w szpital. (Nie mylić z przychodnią lub prywatnym gabinetem lekarskim!)
Kazał mi, pacjentce, położyć się na kozetce (naszej nowej kanapie).  
Ległam posłusznie.
Syn przyniósł ołówek i notes spiralny z Hello Kitty na okładce (spady po daaaawnych zainteresowaniach starszej siostry).
Usiadł przy mnie na krześle. 
Otworzył notes i popatrzył wyczekująco.
- A więc... boli mnie... brzuch – zaczęłam nieśmiało.
Kozak ani drgnął.
- Tak mniej więcej w tym miejscu – wskazałam okolicę pępka.
Syn coś zanotował, odłożył notes, ołówek, osłuchał pogryzioną słomką, długopisem „zaświecił” do gardła i znów coś zapisał.
Starałam się nie wiercić, kiedy sprawdził mi puls przy piętach i kiedy na minutę wyszedł z "izby przyjęć".
Wróciwszy, centymetrem zmierzył mi twarz od podbródka do nasady włosów.
- Przepraszam najmocniej... – spróbowałam się odezwać, ale zaraz mnie uciszył.
- Proszę teraz nic nie mówić.
Odczekałam aż zapisze kolejną rzecz w notesie.
- Czy teraz mogę coś powiedzieć?
- Teraz tak.
- Mnie nie boli ani gardło, ani głowa... Boli mnie brzuch.
- Tak... Proszę – Kozak wręczył mi jakiś świstek.
- Co to jest?
- Skierowanie na rentgen oczu.
Kiego? Z byka spadł???
- Przepraszam, czy pan w ogóle jest lekarzem?
- Nie! Nie jestem lekarzem – uniósł się urażony Kozak. – Jestem szpitalnikiem!


Aaaa! No to jesteśmy w domu!

poniedziałek, 23 września 2013

Lekcja Trzydziesta Dziewiąta: Na plus czy minus?

A gdyby tak odwrotnie?
A gdyby tak trochę pośmiać się ze mnie?
Ze mnie uczącej dziecko języka polskiego?

Do tej pory „Koza to”, „Koza tamto”.
A moja polszczyzna?
Niestety, pozostawia wiele do życzenia.

Interpunkcji analizować nie będę, bo ziewniecie.
Literówki – normalka.
Lecz raz mało brakowało, żebym, przykładowo, zamiast „egzystencjalnie” napisała „egzystencjonalnie”, a „wiekopomne” - „wielkopomne”.

Zeszło trochę, zanim ponownie dotarło, że „na co dzień” to nie dwa wyrazy a trzy.
A w Lekcji Trzydziestej Ósmej to naprawdę się już popisałam. Przez kilka dni „protokół” kłuł w oczy „u” otwartym.

I jak w obliczu takich wpadek mam skrytykować Kozę, kiedy pisze „krul”, „krulewicz” i „krulewna”?

Lecz wszystko ma swoje granice i jak zwykła hipokrytka nie wytrzymałam. Powiedziałam, co myślę o tym nonszalanckim zapisie, przemilczając najważniejsze: że ta pisownia to porażka. Dziecko nic nie zapamiętało z regułek z zeszłego roku szkolnego. 

Koza, jak to Koza. Odparła niedbale: „Chilax, matka.”

Mam sobie wrzucić na luzik.
I nie mam być taka sztywna w regułach, bo one są po to, by je łamać – uzupełniła po angielsku.

Łatwo jej mówić.

Z drugiej strony chyba ma ciągle prawo do świata, gdzie istnieją kryteria i normy bez których da się żyć i musi być jej o wiele łatwiej poruszać się w realiach jeszcze nie do końca rozdzielonych przepisami.
Ciekawe, że z jej perspektywy nadal wiele „się da”. 
Da się odkręcić, podmienić, wyjaśnić, przywrócić, otworzyć.

Każda pętla na szyi jak każde „ó”, bez wyjątków, da się wymienić na „u”.

wtorek, 17 września 2013

W świecie antyków

Chciałam Kozaka zabawić czymś nowym i wyciągnęłam z pudła w garażu stare zabawki Kozy, m. in. telefon.

Rozłożył go Syn na trawie i pochyla się nad słuchawką.




Potem bada wychodzący z niej sznurek.





 Na koniec bierze do rąk sam aparat...





 ...i woła:


- Jaka duża ładowarka! Jeszcze takiej nie widziałem!

poniedziałek, 16 września 2013

Cytując Ajschylosa

„Każdy dobry uczynek kończy się karą”.
Ta klątwa ciąży nade mną od lat. Wczoraj też.

Jadę z Kozą samochodem i hamuję nagle wbrew przepisom drogowym. Dla bezpieczeństwa pasażerów, jeśli wbiegnie na drogę drobna zwierzyna, kierowca nie powinien odruchowo kopać po hamulcu. Powinno się zwierzynę rozjechać – świeć, Panie, nad niewinną duszą. Mimo to przyhamowałam gwałtownie, gdyż żal mi się zrobiło malutkiej jaszczurki na trasie przedniej, lewej opony. Tłumaczę się Kozie, która na szczęście miała zapięty pas. Wybacza.

- Słuchaj, a może to była królowa jaszczurek? – Podrywam się w fotelu. -  Może powinnam była wysiąść i zagadać. Może wdzięczna za ocalenie odrzekłaby, że spełni moje jedno życzenie?
- No! Bo ja bym chciała... – i tu Koza wymienia swoje.
- Przepraszam najmocniej, ale to JA uratowałam zwierzątku życie. To moje życzenie by spełniło.

Dokładnie tak powiedziałam.
Jeszcze umiem zawalczyć o swoje. Nie wszystko odejmę sobie od ust.

Tyle że potem, zajechawszy do domu i puściwszy wodze fantazji, doszłam do wniosku, że nie wiem, jakie miałoby być to tylko jedno życzenie.

Szczerze - kto z nas chce pojedynczej rzeczy?

Może bohaterowie baśniowi postawieni przed próbą wyboru stają na wysokości zadania, ale ja jestem człek – z krwi i drobnej kości - i jako Żywus Pospolitus w 2013-tym mam z czego wybierać.

Ha! Mam prawo wybrzydzać w salonach urządzeń, przyrządów, pojazdów, wszelakich przyśpieszaczy pracy, ułatwiaczy zadań, usprawniaczy komfortu. W molochach sklepowych co sezon przebierać w nowych zagłuszaczach rzeczywistości. Wszystko z cenami jak z bajki. Jak przejść i nie wzychać?

Przy tym, wybierając życzenie, należy wspomnieć co wypada, czyli nadrzędne wartości ludzkości, którymi kto może wyciera sobie gębę. Mogłabym za Miss Ameryki wdzięcznym głosem wspomnieć o world peace, a za Spikerką Izby Reprezentantów postulować szczęście wszystkich dzieci.

To jak? „Get it - you deserve it” czy „Puc wsiegda budiet sonce”?

A może bratersko jedno i drugie? I „Kup se” boś tego warta i wyjdź z twarzą z politycznej mrzonki? Co dziś się lepiej sprzedaje? Jakie podejście jest bardziej komercyjne?

Taki książkowy, bosy "Janek" z prowincji nie miał tego typu dylematów. O buty poprosił. Albo o nic, bo w bajkach w rolach głównych często obsadza się altruistów.

A ja, Kochani Moi, mam swoje potrzeby i naliczyłam na dzień dzisiejszy minimum sześć. Prawdę powiedziawszy dziesięć to krąglejsza liczba, ale te sześć by mnie całkiem urządziło.

I co na to Wasza Uratowana Jaszczurcza Mość?
Tylko zanim się wypowie, niech łaskawie weźmie pod uwagę wymienione wyżej okoliczności w których się znajduję.

Powtarzam: jam nie chłopek-roztropek z przestarzałej opowiastki.
Jestem kobietą. W słusznym wieku. I nie żyję w świecie fikcji.
Choć chwilami bym chciała.

niedziela, 8 września 2013

Lekcja Trzydziesta Ósma: Czy grozi mi marskość wątroby?

Nic innego z polskiego nie udało nam się wczoraj zrobić poza czytaniem na głos. Koza czytała, ja sprzątałam kuchnię. Kiedy odstawiłam miotłę, Córa zatrzasnęła książkę.
- Nie zaznaczyłaś strony. Będziesz pamiętać, gdzie skończyłaś?
- Pewnie. Strona treinta y cuatro.
Po jakiemu to było? Po hiszpańsku zapewne. Ach, jaka wykształcona!
- A o polsku to ile?
- Trzydzieści cztery! Takie rzeczy się wie! Przecież po polsku umiem liczyć aż do sto.
„Do stu” się mówi, lecz jej nie poprawiam, bo mi się już po prostu nie chce. 

Dzień był długi. Rozciągnęło go jak przy krawędzi kosmicznej czarnej dziury i na moje trwał wręcz tydzień. A może to cały tydzień skondensował się w dwanaście godzin? Nie wiem, ale jakieś prawa fizyki na pewno ostatnio zawiodły.
Koza – nieproszona – odlicza po polsku do dwudziestu. Potem dziesiątkami dobija do setki.
I podkusiło mnie.
- A co jest po... sto dziewięćdziesiąt dziewięć? – pytam.
- Yyy... Dwa-zero-zero.
- Dwieście... – podpowiadam.
- Dwieście, trzyście, czteryście...
- Niezupełnie... Dwieście, trzysta, czterysta...
- OK. Dwieście trzysta, czterysta, pięć-czysta, sześć-czysta...
- Rybka, zagalopowałaś się! Czterysta, ale potem pięćset, sześćset...
- ... siedemset, osiemset, dziewięćset, dziesięćset....
- Tysiąc!
- No dobra, tysiąc.
A na zegarze dwudziesta druga z minutami, więc wygnałam Kozę spać.

Oparłam ręce o wylizany kuchenny blat i popadłam w przygnębienie. Po trzech miesiącach przerwy w lekcjach z polskiego wymowa głosek szczelinowych u Kozy (przy okazji i u Kozaka) samoistnie się polepszyła. Ale jak widać u Córki stało się to za cenę znajomości liczebników. Ech...

Odwróciłam się. Bezwiednie podeszłam do lodówki. Szarpnęłam ciężki drzwi, dostrzegłam napoczętą butelkę czerwonego wina. Z westchnieniem wyciągnęłam korek i szkło.

Bul... bul... bul... ból, że ta nauka polskiego ciągle powiela ten sam schemat: każdy krok do przodu następuje po przynajmniej jednym w tył... Hej! To zupełnie jak z zakupem kanapy! Przyjechała z magazynu nowiuśka, ale po zdarciu folii okazało się, że z dwoma czarnymi plamami na obiciu. Dzwonię z reklamacją i dowiaduję się, że właściwy pan od przyjmowania reklamacji może przyjechać „obejrzeć plamy i spisać protokół” dopiero za kilkanaście dni.

Wpatrzyłam się znów w łysy blat. Łyknęłam bordowy płyn. Łypnęłam na butelkę. Zostało niewiele, więc lepiej dokończyć, bo za chwilę pójdzie w ocet... A ja z torbami! Czy wiecie, że wóz, którym jeżdżę widnieje w dziesiątce najbardziej rozchwytywanych samochodów na części? Wymieniliśmy wczoraj jedną z nich, więc rozumiem, dlaczego ten dwunastolatek ma takie powodzenie u złodziei. Kiedy siada elektronika, buli się słono. Może następnym razem trzeba kupić model o mniejszej ilości przycisków, a większej ilości uchwytów, korbek i wejść na kluczyk. Tak jak to cacko poniżej z 1939-go roku. 






Tylko taki „niezelektronizowany” pojazd to zabawka na kolekcjonerską kieszeń. A ja kolecjonuję kwiatki, nie auta, więc o czym w ogóle mowa? Gdzie logika?

Odchyliłam głowę, spijając ostatnie krople wina. Odstawiając naczynie, dojrzałam kątem oka jakiś cień. 
Koza, przebrana w piżamę, stała oparta o ścianę.
- Przyszłam ci powiedzieć „dobranoc”.
- No... dobranoc, dobranoc...
Jeszcze koziny łeb przytulił się do mokrego fartucha. I oczywiście musiałam poczuć rogi.
- A czy przypadkiem – rzecze Córka po angielsku – lekarz cię nie ostrzegał, że nie masz przed snem jeść czekolady lub pić alkoholu, bo dostaniesz zgagi?
- Ej...
- Słyszałam, jak cioci mówiłaś. Żadna tajemnica.
Koza zawija się do odwrotu. Kiedy jest dostatecznie daleko, aby jej nie widzieć, dodaje:
- Ale nie przejmuj się, mamo! Masz jeszcze inną opcję. Czytałam, że ciepłe mleko też dobrze robi na zaśnięcie. Dobranoc!

niedziela, 1 września 2013

Przymiarka do powrotu

Sezon huraganowy trwa, ukrop równomiernie smaży grzbiety od miesięcy. Gdyby nie kalendarz, pobieżny rzut oka po okolicy mógłby posądzić czas o czerwiec, o maj.

Ale kiście lagerstroemii pod moją nieobecność zsypały się falbankami blaszek na spieczony trotuar. Po iglicach żółtych kwiatów w szuwarach też ślad zaginął. 
Żółcą się dla odmiany kolumny szkolnych autobusów na horyzoncie. 
Gdy jeden z nich zatrzymuje się przy osiedlowym basenie z ciepłą taflą, nieruchomą, nie targaną wrzaskami uciechy, definitywnie dociera do mnie, że jest po wakacjach.

Jestem w domu i cóż mogę robić po wstaniu, jeśli nie rozgrywać z czteroletnim Synem partyjki szachów? Zaproszenie nadchodzi, kiedy jeszcze śpię, ale odmawiać upartemu Kozakowi nie warto.

Przyglądam się ocalałym ze sprzątania figurom. Stają na przedartej środkiem papierowej planszy w dziwnym porządku. Jednego skoczka, jednego króla, gońce, „królówki”, wieżę o wyszczerbionych blankach i trzy piony rozdano według wzrostu: po stronie Kozaka – pionki wysokie; przede mną - niższe. Czarno-białe pomieszanie z poplątaniem.

Podobnie w moich myślach. Całkowity galimatias.

Borykam się, na przykład, z nową prośbą Córki. 
Koza chce żółwia. 
Pytanie zaś, czy żółw chce Kozę. 
Wiem z autopsji, że schylających się nad nim stworzeń żółw po prostu nie lubi. Słyszałam poza tym, że od nieczyszczonego co tydzień akwarium capi jak od starego kozła. I coś mi świta, że żółwie potrafią żyć tak długo, że trzeba je wziąć pod uwagę w testamencie.

Martwi mnie coraz bardziej kulejąca Toshiba. Odmawia nawet takich prostych zadań jak czytanie karty z aparatu. Muszę rozeznać komu komputer podwędzić, żeby zgrać zdjęcia. Pal licho, że w pracy ożywienie. I to od dzisiaj. Że potrzebuję komputera do sprawdzania prac, których pierwsza partia zeżre mi już cały przyszły weekend. I potem następny... I następny... Aż stuknie kilkanaście tygodni.

Powinnam się cieszyć, bo od kilku lat każdy nawrót do pracy to nadzieja, że owo drgnięcie tym razem jest stałe. Że wychodzimy z zapadłej gospodarki. 
Ale co z zapadłym przez lato blogiem? Kto ma go reanimować? 

Z innej beczki - nasza wysłużona kanapa przywitała mnie szerokim uśmiechem. Biała gąbka szczerzy się dwurzędowo z rozprutej tapicerki i zamiast przebierać w ofertach ultrabooków z Windowsem siódemką na które ewentualnie mnie już stać zrobiłam krok w tył. Zastanawiam się co kupić pierwsze – laptop czy siedzisko? Które bardziej potrzebne do pracy?

I ciąży nad nami inna chmura. Sygnalizuje, że letnie sprawy nie zostały jednak usunięte z walizkami na strych.

Żeby nie być gołosłowną, powiem, że przeszkadza mi rozmowa telefoniczna z piątkowego wieczora. Obawiam się, że szybciej niż przewidywałam znów rozgrzebię szafę i łazienkę, zatrzasnę torbę, przewiozę setki mil i jeśli ma się to stać jeszcze jesienią, trzeba śpieszyć się z lekcjami Kozy. Koniecznie ruszamy z polskim w przyszłym tygodniu. Koniecznie!
Nie ma na co czekać!

Kozak ciągnie mnie za rękaw. Zapomniałam o szachach, a mój ruch.
- Mama! Rzucaj!
Dostaję kostkę do gry. Rzucam i przesuwam wieżę o sześć pól do przodu, a ostatnie z nich okazuje się niewidzialnym kwadratem za postrzępionym brzegiem planszy. Co jest grane? Dlaczego ku szczerbatej baszcie zmierza czarny król? Po jednym rzucie kostką Kozak odliczył... siedem pól? Skandal! Ta runda to wolna amerykanka! 
Założę się, że wieża drży, o głowę niższa od przeciwnika.  

A ja?

Mam na nieprzewidywalne sytuacje broń tajemną. Nazywa się zaufanie.
Sięgnęłam po nią nie dalej niż wczoraj, ściskając przy uchu telefon.
Mam nadzieję, że zadziała we wszystkich dręczących przypadkach.

***

I kilka słów „od redakcji” - Witam Wszystkich Czytających po długiej przerwie! Zapowiada się na dzień dzisiejszy, że jeśli moje wpisy będą trzymały się kupy, to when the stars align – cudem jakimś. Częstotliwość wpisów nie będzie ta sama co w zeszłym roku, ale... wracam.

Jestem ciekawa zmian w Waszym życiu. Piszcie, co u Was w trzech zdaniach chociaż. 

Obiecuję, że gdy tylko zakupię nowy sprzęt z lepszą pamięcią operacyjną niż moja zaraz zajrzę w Wasze strony.