czwartek, 30 maja 2013

Lekcja Trzydziesta Siódma: Wiedziałam, że tak będzie!

Zaimponowałam Kozie posiadaniem kilku albumów z przednim humorem.

Z tytułu nadania im rangi pamiątek sprzed narzeczeństwa, a potem i z „lat miodowych”, w wielkiej estymie składowałam zebrane komiksy Billa Wattersona tam, gdzie światło nie sięga (na samym dole biblioteczki).
Na pewno jeden z nich podarowałam ileś lat wstecz „Anutkowi”, autorce bloga o mamie litościwie panującej nad bandą czworga chłopaków, lecz pozostałą część kolekcji po ostatniej przeprowadzce przygniotła waga encyklopedii, żeby zniechęcić do szperania nieproszone paluszki Kozy i Kozaka.

Mija sobie prawie 20 roczników odkąd pierwsze wydania Wattersona wpadły mi w ręce i proszę, upomniał się o nie Luby Mąż.
- Czy mamy jeszcze książki z serii Calvin i Hobbes?
- Oczywiście! Leżą na półce, za tobą.
I pytam, skąd nagłe zainteresowanie.
- W życiu nie myślałem, że będę miał syna, który będzie mi przypominał Calvina.






Czerwona koszulka (zamiast pasków plamy), ulubione czarne spodenki, jasna szopa sterczących włosów, szeroki uśmiech... Owszem, taki człowieczek biega mi po domu. Od rysunkowego, zadziornego „filozofa” z klasyki amerykańskiego komiksu wyglądem wiele nie odbiega, ale...

- ...przytniemy mu wreszcie te sterczki na głowie - mówię do Mężą - i znów będzie wyglądał jak ty, nie jak Calvin.
- Nie chodzi mi o sam wygląd. O podobieństwo wypowiedzi. Teksty ma powalające.

No, ma. Było o tym tutaj nie raz. A czy pisałam, że mnie bardziej powalają jego miny?






Bo czyny wolę przemilczeć.
Snać i Luby Mąż o nich pomyślał.
- Wyobrażasz sobie, co się będzie działo za kilka lat? – splata ręce za głową i rechocze, a rechot u Małżonka - ewenement.
Marszczę czoło na ten dowcip. Niby co ma przyjść za kilka lat?

Zasępioną zastaje mnie Koza. Nie widzi bruzd przy zmarszczkach, bo kartkuje właśnie któryś album z mojej muzealnej kolekcji.
- Ale fajne! Mogę poczytać?
Wolnego!
- Ile stron polskiej książki przeczytane?
- Trzy.
Oceny prawie wystawione, ostatni dzień szkoły za kilka dni. Odpowiadam sta-now-czo, że w tym układzie trzy strony to „stanowczo za mało”.
- Osiem!
- Osiem stron przeczytałaś? A może zero?
- Wczoraj zero, dzisiaj osiem.
I weź się kłóć!

Z Kozą nie miałam dotychczas tzw. poważnych problemów wychowawczych. Z Kozakiem mam jedną niespodziankę za drugą i nie znalazłam na nie sposobu ani u „radców” starej daty, ani u „dzisiejszego” Juul’a. Kozacze wybryki są jakieś futurystyczne, mimo że Syn podporządkowuje się znanej zasadzie badawczej - „poznać to zepsuć”. (Ta zaś idzie ramię w ramię z ważniejszą dewizą: „widzę, więc moje”).

Możliwe, że przemawia przeze mnie zmęczenie, bo na myśl, na co jeszcze stać Kozaka cierpnie poparzona słońcem skóra. Możliwe też, że przez ów niepokój cierpko zwracam się do Córki.
- Idź czytać po polsku.
- Czy muszę?
- Nie marudź, tylko zmykaj. A Calvina tu zostaw...

Przeglądam sobie ulubione subtelności kreski, słowa. Spomiędzy rysunków uwalniają się obrazy utrwalone tam przez własną pamięć.
Odkrywałam te książki między ludźmi, których kocham. W miejscach, na które wtedy psioczyłam, gdzie w końcu było mi dobrze, lecz kto o tym wiedział? Dzisiaj umiem już w miarę poprawnie wypowiedzieć ich nazwy, inne potrafię wskazać dzieciom na mapie, ale w dużej mierze jest po ptokach. W niektóre miejsca nie ma już do kogo wracać.

Odkładam sentymenta - ściąga mnie na ziemię śmiech Kozy.
Ależ zabawna zrobiła się znienacka polska lektura, że dziewczyna porykuje w regularnych odstępach! Znacie mnie w tej materii, prawda? Nie popuszczę. 
Lezę zerknąć, co w istocie bawi Pierworodną i cóż widzę? „Wilk pod pierzyną spokojnie chrapie, trzyma czerwoną czapeczkę w łapie”. No, prawie! „Koza na łóżku spokojnie czyta, komiks z Calvinem dzierży w kopytach.”
- Nie możesz się zdecydować, czy mnie ochrzanić czy nie? – rzecze Córka po polsku. - Chodź, usiądź koło mnie. Pomogę ci... No, chodź. Przybliż się, mamuśku.
Zwraca się do mnie dramatycznym tonem wieszcza narodowego. Dokładnie w ten sam sposób któregoś wieczora podczas lekcji języka polskiego wystąpiła w charakterze aktorki scenicznej, czytając mi do snu rozdzierającym stękaniem dziecięce rymowanki. Teraz odwrotnie – ja siadam przy niej. Z trudem utrzymuję kamienną twarz.
- Bliżej... Bliiiżej... Dobrze, marrrmolado, a teraz popatrz w głębokości moich oczu...

Luknęłam.

Zobaczyłam... tłuściutką Kózkę cudnie rozchwianą na niewyrobionych kończynach, wyzierającą spod żółtego wiaderka, które nie wiadomo jaką sztuczką utknęło na głowie. Pojawiła się smakująca deszcz i psie żarcie z podłogi. Szukająca lądującej biedronki na falbance. Elegancko siedząca na płocie, w bejsbolówce, z jednym klipsem. Łąka, las i laba. Zaraz przy Kózce moje ślady. Nieśpieszne. Bezpieczne na znajomych ścieżkach. Bez dzikiego lęku o jej samodzielność na szlaku.

Zamrugałam oczami.

Rozpoznałam stare, dobre... dzieje?
Też, ale głównie Stare Dobre Wakacje!
Ja chcę do Polski!!!       

                                                    
***

Nadchodzący pierwszy czerwca to nie tylko Dzień Dziecka (nieznane święto w USA), lecz także oficjalne rozpoczęcie atlantyckiego sezonu huraganowego. Z powodów bardziej i mniej „huraganowych” np. nie będę miała stałego dostępu do internetu w nachodzących miesiącach i blog idzie w odstawkę.

Jeszcze nie wiem z jakiego komputera będę zaglądać do pracy i w email, lecz - jak mawiają po tej stronie wody - something’s gotta give (z czegoś trzeba zrezygnować, żeby nie doszło do kraksy) i idą pod nóż sieciowe przyjemności.

Gdyby kto zapytywał, dotrzymałam obietnicy złożonej w pierwszym poście – w kończącym się roku szkolnym nie odpuszczałam Kozie, nie odpuszczałam sobie i w miarę regularnie relacjonowałam wybrane lekcje języka polskiego.

Wybierałam najśmieszniejsze, bo uważam za Jerzym Pilchem, iż „czego nie da się wykluczyć – to należy ośmieszyć”.

Koza przez ten rok nauki lepiej po polsku nie mówi, lecz brak widocznych postępów i minimalny regres są mi na wagę złota.

I nie dlatego, że wypada dziękuję Wam za doping. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, dotarłam do mety z Kozą na postronku dzięki Waszemu aktywnemu towarzystwu. Wiem, że bywaliście, nawet jeśli przystanęliście w biegu.

Kłaniam się w podzięce.

wtorek, 28 maja 2013

Lekcja Trzydziesta Szósta: Ucisk w Dni Wagarowicza

W październiku, z okazji polskiego Miesiąca Dobroci dla Zwierząt, poszłam Kozie na rękę, ograniczając lekcje języka polskiego do absolutnego minimum. Drugiego października, w Światowy Dzień Zwierząt Hodowlanych pokazałam Dziecku, że stać mnie na więcej: kompletnie odpuściłam lekcje na kilka dni i zajęłam się m.in. swoimi tarasowymi pomidorami. Ale w marcu dałam plamę. Tak się zapędziłam w obmyślaniu zadań z L2, że zapomniałam dać Kozie wolne w polskim Dniu Wagarowicza.

Zabyłam o tym „ważnym święcie”, ponieważ wagary w kozinej grupie wiekowej są w Stanach zjawiskiem prawie nieznanym. I w podstawówkach, w gimnazjach i liceach wszyscy uczniowie danej szkoły zaczynają i kończą lekcje o tej samej porze, toteż samodzielnie szwędający się „dzieć” w godzinach lekcyjnych od razu by podpadł społeczeństwu.

Zresztą co za przyjemność łazikować tam, gdzie nudno (np. między domami suburbii?). Licealiści, jeśli nie chcą iść do szkoły, po prostu zaciągają kołdry na głowy i zostają w domach, bo – znów – dokąd się udać i czym, jeśli nie ma się auta? (Szanujące się osiedla daleko od centrum linii autobusowych nie posiadają.)

Porządniejsze wagary przeżyć można w USA dopiero na uczelni wyższej, szczególnie, gdy uniwerki leżą poza granicami miast. Takie koledże mają tendencje ciągnąć się na mile w uroczych zespołach architektoniczno-krajobrazowych - jest gdzie pohasać i wtopić się w tłum.

Kiedy więc dotarło, że zapomniałam przekazać Dziecku wiedzę o polskim zjawisku kulturowym jakim jest kontrolowana ucieczka z lekcji pod hasłem „Topienia Marzanny”, musiałam Kozie tę stratę wynagrodzić i w tym tygodniu odwołuję część lekcji na rzecz rozpoczęcia intensywnego okresu koszenia (równoznacznego z nadejściem gorącego lata).

Inauguracja niechętnego odpalenia kosiarki miała miejsce w tym roku na początku kwietnia. I wdzięcznam Komu Trzeba za to, że kwiecień i maj pomimo mego niepokoju obeszły się z nami łagodnie. Nie padało tyle, co zwykle i koszenie nie odbywało się za często.

Ale już koniec maja. Grube pnącza szerokolistnej trawy zarastają teraz moje ukochane grządki w tempie adekwatnym do sprzyjających subtropikalnych warunków: dziko i zachłannie. Co tydzień, aż do końca października, ktoś będzie musiał w skwarze pchać kosiarkę, dźwigać kosę elektryczną z obrotowym, metalowym ostrzem (żyłkową „kłaki” trawy pod wdzięczną nazwą St. Augustine rozszarpują na strzępy). Wreszcie pozostanie temu komuś uprzątnięcie miotłą lub dmuchawą oderżniętych pnączy. Razem wychodzi ze dwie godziny harówki.

Po zszorowaniu z siebie potu, kremu z filtrem, zielonego pyłu, kurzu, po wypiciu litra wody, łyknięciu środka na tępy ból głowy – zawsze mnie nawiedzi po wysiłku fizycznym w Wielkim Słońcu - marzę, aby tym kimś od przycinania trawy byli panowie z zatrudnionej firmy ogrodniczej. Tacy rozprawiają się z trawnikiem mojej wielkości w kwadrans!

Hm... 
Korekta do poprzedniego akapitu: już kiedy przebieram się rano w podarte ciuchy, zakładam zdezelowane buciory i wywlekam kosiarkę z garażu, przekonuję samą siebie, że to nie robota dla jednej osoby. Ale jak nie wydać na serwis ogrodniczy i jednocześnie ujarzmić pnącą się we wszystkie strony gąbczastą murawę?

I doznałam w tym żarze olśnienia. 
Przecież do pielęgnacji trawnika mogę wziąć Kozę!

Dlatego w tym tygodniu oficjalnego sprawozdania z lekcji niet.
Koza zajęta.
Obskubuje trawę.

niedziela, 26 maja 2013

Jedne, jedyne

Chciałam złożyć życzenia wszystkim matkom, które mogą dziś czuć się nieswojo i stać nieco na uboczu, niezależnie skąd wypływa ich poczucie pustki:

z powodu utraty dziecka
z powodu nieobecności ojca dziecka 
z powodu braku dziecięcego zrozumienia dla podejmowanych przez nie decyzji
z braku bliższej czy dalszej rodziny, która wspomogłaby przy wychowywaniu dzieci
z braku środków do życia
z braku powodów do radości

Kobietom matkującym dzieciom specjalnej troski, chciałabym życzyć, aby miały wsparcie otoczenia.

Składam również życzenia tym matkom, które były nimi za krótko i nie zdążyły nawet poznać rysów twarzy swoich dzieci.

Najmocniej ściskam Was, które już wiedzą, nie możecie począć, urodzić, zaadoptować...

Żeby przynajmniej wspomnienie o własnej matce, w długim bilansie jej błędów i sukcesów, wychodziło dodatnio i żebyśmy się nie wstydzili o tym mówić. 

Jeszcze jako duży dzieciuch nie omieszkałam swojej mamie napisać tak:

jak się to stało
dawno temu zmieściłaś w sobie moją duszę i ciało
imię nazwisko dwadzieścia nut w skali gardła
tęczówki co jaśnieją po płaczu
kulturalne trąbki Eustachiusza bo bezgłośnie dudniące po uszach
mózg myśliciel nieruchomy z sercem wiercipiętą

jak to było
nie straszna mi wtedy woda dookoła ni ciemność
i w obu umiałam się huśtać jak chmura

jak ci nadziękować kochana
za to że mnie dla mnie wybrałaś
za to że przed moimi laty

zechciałaś być moim pierwszym wszechświatem

I wszystkim matkom "przyszywanym", które zechciały dla mnie zaistnieć - dziękuję. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Lekcja Trzydziesta Piąta: „Zwierz kocha”, czyli czas na zmiany

Czytałyśmy tekst o zoo i Kozie przypomniała się rozmowa z Bratem.
- Chciał, żebym mu pokazała fokę, co składa jajka. Mówię mu, że foki nie składają jajek, ale kłócił się ze mną, że widział taką, która składa. Na twoim laptopie.

Dla ścisłości: na moim laptopie niczego składać nie wolno!

Nie wolno nawet składać jego samego, bo jest tak zjechany, że się nie zamyka na skutek pęknięcia jednego z zawiasów (pokancerowanego – według Lubego Męża - na skutek mojego bezprecedensowanego obchodzenia się z urządzeniem, spowodowanego targaniem sprzętu z jednego kąta w drugi. Tu przyrzekam - odbywało się ono nie z mojej winy, gdyż nie mam w domu własnego biurka na skutek tego, że Kozak mi je zagracił, a zagarnął je bo, raz niedysponowana przeniosłam się na kanapę i Kozak uznał, że biurko mi niepotrzebne).

I tak od pół roku moja kochana Toshibka ze słabo kontaktującym podłączeniem do prądu oraz o wyrobionym akumulatorze służy na kanapie za komputer stacjonarny, którego – mimo niewielkich gabarytów - nie idzie zapakować do torby.

Wymiana zawiasu się nie opłaca, bo dycha kompcio rozgrzanym wiatrakiem na drugiej baterii, jadąc na trzecim z kolei kablu, a ten trzeci kabel łączy tylko wtedy, kiedy zwisa przewieszony przez monitor, opierając się najchętniej na trzecim rzędzie liter, powodując palcopląs, że o oczach nie wspomnę.

Ale zapędziłam się w dygresje. Miało być o foce, co składa jajka.

- I ponoć ta foka śpiewa - dodaje Koza.

Jeśli rzeczywiście śpiewała z mojego laptopa, to dobrze było ją słychać, bo mam odjazdowe, wbudowane głośniki pod przekrzywionym ekranem (uniesionym lekko w górę po prawej stronie - dokładnie nad feralnym zawiasem). A głośniczki są firmy harman/kardon! Unikacik takie co w laptopie, jeśli mogę czymś jeszcze komputer zrehabilitować.
- Mama, co to znaczy „miota”?
- Miotła?
- Nie! Nie broom tylko „miota”! Ba on mówił, że ta foka się "miota".

Ja też bym się miotała, gdybym zniosła jajko, ale teraz mam jednak ważnieszy problem: trzeba będzie zakupić nowy laptop. A ja nie chcę Windows 8.
„Niestetyk”, zakup kompa z Windows 7 oznacza transakcję online. Żaden szanujący się amerykański sklep z krwi i kości nie prowadzi sprzedaży nadal popularnej „siódemki”. „Niestetyk”, bo nie będę mogła wypróbować klawiatury. Muszę kupić kota w worku, a ten kot drogi. Kilkaset dolarów, żeby mi weń wlazły wszystkie zdjęcia.

Dumam nad tym, kiedy uzbieram znów taką kasę: w lipcu? w sierpniu? jesienią? A tu proszę: okazuje się, że Kozak lepiej nadążał za moją rozmową z Kozą niż ja. Umożliwiły mu podsłuch gipsowo-kartonowe ściany i otwarte drzwi.
- Mama, włąc mi piosenkę o fkoce na twoim laptopie!
- O jakiej fkoce? – Odwracam się do Syna stojącego w przedpokoju.
- O fkWoce! Co „złości się i miota”! Co mówi „a to świnia” i „a to klowa” „takich nikt jus nie wychowa”.
Aha! O „Kwokę” Brzechwy z Akademii Pana Kleksa prosi.
- Za moment, dobrze? Dokończymy tylko lekcję. Poczekaj grzecznie. Pięć minut!
I poszedł sobie. Przycupnął kulturalnie na kanapie i laptop spadł.

Urządzenie działa nadal, choć na kablu pożyczonym od komputera Lubego Męża i na rozdwojonym ekranie – brzeg obudowy po upadku odkleił się tuż nad rozkraczonym zawiasem, firmowy napis harman/kardon wygiął się wypukle...
Ech, szkoda słów!
Szykuj, matka, kilka stów.

- Psia kocha! – wzdychalam pół dnia nad niezadawalającym stanem konta bankowego. A wieczorem, przechodząc obok Kozy, podśpiewującej sobie cosik przy swych zajęciach, dobiegł mnie taki półgłosik:
- Psia kocha, kot kocha... psia kocha, kot kocha... psia kocha, kot kocha...

Nic, tylko trza brać tę odmianę za dobrą monetę! 

sobota, 18 maja 2013

O palmie, o której miało być później

Nazwałam blog „Kozą i Kozakiem pod palmą” i rozpisałam się o językowych wspinaczkach Córki, o „kozaczej sławie” Syna. Przeplatałam te relacje opisami Florydy, podpierałam zdjęciami, aczkolwiek palmowe liście ledwie kilka razy rozmazały się w tle cyfrowego zapisu.

Celowo na pierwszy plan palmy nie dawałam. Ani na zdjęciach, ani w zawiłościach słowotoku. 
Bo nie mogłam się zdecydować.

Jak osiołek Fredry, gdy mu w żłoby dano „w jeden owies, w drugi siano”, zastanawiałam się, co ugryźć wpierwej: rozpracować któreś z ponad dwóch tysięcy gatunków palm czy też może od razu górnolotnie porównać własną osobę do drzewa rzucającego na dzieci cień swej przeszłości, kultury, języka, a przez to raz chwalebnych, raz nieudolnych prób wypośrodkowania między byciem Polką a Amerykanką?

Miałam bujne plany opowiedzieć o tym, że za Jackiem Kaczmarskim życzyłam sobie kiedyś wychować dzieci na Kosmopolaków – na Polaków, którzy dobrze czują się w świecie nie rezygnując z polskości. (Przy czym Kaczmarski miał na myśli i tych rodaków, co nigdy żadnej części ciała poza ojczyznę nie wytknęli jak i nadwiślańskich obieżyświatów, a ja wyobrażałam sobie wyprowadzić na światowców czujących się Polakami nie do końca polskiego rodu dzieci i w dodatku zrodzone poza Polską.)

Utopijność mojego myślenia przysypał ostatecznie piaskiem huragan Sandy, kiedy siedziałam na wietrznej florydzkiej plaży zastanawiając się nad sensem przekazywania zamerykanizowanemu potomstwu słowiańskiej tożsamości.  

„Kosmopolskie” wychowanie Kozy i Kozaka nie uda się chociażby ze względów formalnych, lecz nie przeszkadza mi to gdzieś głęboko między wątrobą a wcięciem mostka czuć się Polką. Nadal „brzoza i wierzba są mi bliższe niż palma i cytrus, a Mickiewicz i Chopin drożsi, niż Szekspir i Beethoven. Drożsi dla powodów, których znowu żadną racją nie potrafię uzasadnić”.

W przeciwieństwie do cytowanego powyżej Tuwima umiałabym chyba wytłumaczyć przywiązanie do języka czy kraju w którym wyrosłam, ale chciałam dziś ugryźć temat od innej strony.

Palma, nawet gdy rosła, strzelista, w gronie kilku podobnych sobie lub wpięta w „pakiet” innych roślin, co na nią zerknę zachowuje narzucony jej przez naturę odstęp od reszty. Nie dano jej porządnie się zbratać i przytulić. Niby w grupie raźniej, a coś każe stronić od towarzystwa w którym się znajdzie. Żadne „kępą, mości panowie” nie wchodzi tu w grę.




Obawiam się, że nawet, gdy bardzo się staram, wyglądam jak ta palma powyżej - jakbym nie pasowała do całości. 

Do tego nierozgałęziona kłodzina nie ma czym innych pni „uchwycić”. I nie widać na zdjęciu, ale pod ziemią sytuacja ma się podobnie. Nie ma w co się zagłębiać, bo palmy mają płytki system korzeniowy.

Szkopuł w tym, że to w palmie-odludku tkwi imperatyw przeżycia największych huraganów. Jak żadne inne to drzewo posiada zdolność porzucenia wszystkich swych gałęzi, żeby w czasie sztormu wygiąć się prawie do ziemi i nie złamać.

Oto korona palmie z głowy spada, po wietrzysku zdarzy się, że drzewo leży jak kłoda, a ma siłę ponownie zacumować się w piasku i z czasem unieść nad sobą fontanny nowych liści. 

I o tym chciałam dzisiaj napisać: że na horyzoncie co chwila zawierucha, a ja, „po palmowemu” chciałabym być silna jak dąb.

Chciałabym umieć od nowa zapuszczać korzenie. 

środa, 15 maja 2013

Lekcja Trzydziesta Czwarta: Alarm w czasie przerwy

Przerywamy lekcje, bo Koza musi wyjść do łazienki.
Czekam grzecznie na powrót Córki.
- Mama!!!
Wrzask Pierworodnej donośny. Mało drzwi nie wywali.
- Mama! Truuup!!!
Hm... Pewnikiem następna jaszczurka dostała się do domu, zaszyła się w zakamarku bez wyjścia i wyschła na wiór.
- Fuj, jaki wielki i jaki... gross! – biadoli Dziecko. - Jak się mówi gross po polsku? Ohydny? Chodź zobacz!
Prawdę rzekłszy, nie chce mi się, gdyż – mówiłam Wam już - Koza uwielbia przesadzać.
- Co mam teraz zrobić? Mama... No!
- Złap przez papier toaletowy i wyrzuć do śmietnika – odkrzykuję.
- Ale ja się brzydzę! Tam jest krew!
Cóż to w takim razie nam w łazience zdechło i kiedy, że nie przeistoczyło się z czasem w hitynową bibułkę?
Idę zaniepokojona formującym się w wyobraźni widokiem, jaki ma się za chwilę ukazać mym oczom. Mijam Kozę stojącą z miną nieszczęśnicy przed lustrem. Szukam nieboszczyka na podłodze.
- Gdzie ten trup?
- Tu! – Córka przytyka palec do czoła u nasady włosów. – I wcale go nie drapałam! Sam się oderwał od skóry, jak go zahaczyłam grzebieniem.

czwartek, 9 maja 2013

Lekcja Trzydziesta Trzecia: Dlaczego unikam upowszechniania domowych wywiadów

Rozmowa między mną a Kozą:

- Powiedz mi, co tak naprawdę myślałaś zaczynając czytać książkę o Mai i jej kocie?
- Że będzie nudna i dla malutkich dzieci. 
- Aha...
- I właśnie taka była.
- Taaak?
- Nie. I’m keeping you on your toes. („Sprawdzam, czy słuchasz, co mówię.”)
- Laska... Możesz przez chwilę nie żartować?
- Mogę.
- W takim razie... Co w książce było najtrudniejsze?
- Słowa.
- Które?
- Wszystkie.
- Jakie „wszystkie”?
- Wszystkie, które miały litery... Nie idź! Nie iiiidź!!! I’ll be serious from now on. („Już się będę zachowywać poważnie”.)
- Co było w książce najłatwiejsze?
- Rysunki. Nie trzeba było ich czytać. 
- Nie, no jaja znowu sobie robisz!
- Wcale nie! Rysunki mi pomogły!
- W zrozumieniu treści?
- Not really. (Niezupełnie.) Po prostu lubiłam na nie patrzeć, bo były ładne! Nie jak w tej książce „Karolcia na wakacjach”. Pamiętasz te ohydne kocie oczy?
- Przecież lubisz kocie oczy.
- Ale nie na twarzy!
- Ja tam uważam, że skośne oczy są bardzo piękne...
- Mama! Skośne tak, ale nie kocie i do tego wielkie na pół buzi! I na dodatek wszyscy bo... boh... boh... characters?
- Bohaterowie?
- ...bohaterowie mieli krótkie nogi, a Filomena wyglądała jak stara czarownica. Nie lubię książek z brzydkimi rysunkami. A kotek Mai był śliczny. Chciałabym kiedyś takiego mieć.
- Jeśli się postarasz, to może i będziesz miała. Nigdy nie wiadomo. Następne pytanie: Czy indentyfikowałaś się z główną bohaterką?
- Tak... Maja ma młodszego brata, jak ja.
- Chodziło mi o jej problemy.
- Mówię: ma brata, jak ja.
- Pardon. Chodziło mi o problemy związane z nowym miejscem, z koleżankami...
- To nie.
- Pytanie piąte: Czy spodziewałaś się takiego zakończenia?
- Tak, bo most stories that have little kittens on the front end the same. (“Większość książek, które mają na okładce kociaki kończy się tak samo.”)
- Hm... Między nami, bardzo dłużyło ci się czytanie?
- Średnio, ale mama! Następna książka po polsku...
- Tak?
- ... chce ją czytać...
- No???
- ... tylko po cichu.
- A może chociaż część poczytasz na głos, to pośmiejemy się obie? Bo mam śmieszną książeczkę, jedną z ulubionych z dzieciństwa, o Mikołajku.
- Co to za koleś?
- A taki zabawny chłopiec... kilka lat młodszy od ciebie, co chwile pcha się w kłopoty...
- Nie, dziękuję. Już takiego znam...
- Zgoda, ale ten jest starszy od twojego brata, a poza tym to książka o przyjaźni, koleżeństwie.  I naprawdę jest śmieszna...
- E...
- Zaufaj mi! Pozory mylą! Teraz się krzywisz, a potem się zdziwisz. Mówię ci, że jest fajna.
- Nie wiem...
- Dobra, jeśli ci się nie spodoba, to następnej części nie będziesz musiała przeczytać.
- Ile jest tych części?
- Nie pamiętam... Sześć? Może więcej. Musiałabym sprawdzić... Ale ja mam tylko dwie. Teraz jeszcze mi powiedz, jakie książki w języku angielskim poleciłabyś swoim rówieśnikom?
- A jak powiem, to mi je kupisz?
- Wypożycz sobie z biblioteki.
- Ostatniej części nie ma w bibliotece.
- Ostatniej części czego?
- Serii Maximum Ride.
- Co to za seria?
- Jak się to mówi... Fantasy? Science-fiction? Action… „Action-owa”?
- Przygodowa. A o czym konkretniej? O kim?

Tu usuwam wartki monolog w języku angielskim o przygodach nastoletnich uciekinierów plus jednego sześciolatka, bo nie chciało mi się tego tłumaczyć.

- Słuchaj, tak się zastanawiam, czy to jest już w polskim wydaniu. Kupiłabym ci przez kogoś polską wersję...
[Kozie oczy nabierają „kocich” kształtów, zupełnie jak u bohaterów „Karolci na wakacjach”.]
- CO?
- Poprosiłabym, żeby ci ją przysłano do przeczytania...
- OH, NO! YOU’RE GONNA RUIN IT FOR ME!!!

[Koza zrywa się i wybiega, zaciskając pięści. Ani be, ani me, żadnego „dziękuję za rozmowę”. Długo przeżywa, że matka chce „obrzydzić” oryginał aktualnie ulubionej książki.]

Ps. Przy okazji "matkowania", "amerykańskim” mamom życzę Happy Mother’s Day! (Dzień Matki wypada w Stanach za trzy dni, w drugą niedzielę maja.) Życzę zresztą każdej mamie, każdemu z Was, kto czasem staje oko w oko z dziatwą, żeby umiał wyczuć, kiedy nie należy jej podpaść. 

Jeśli chodzi o mnie, liczę po cichu, że do niedzieli moja niefortunna książkowa propozycja pójdzie w niepamięć.

niedziela, 5 maja 2013

Przydomowe Superspeedway

Kozak z wczoraj, podskakując z uciechy przed wyjściem na dwór:
- Wsiądę na lowel, baldzo mocno popchnę pedały i się ZApędzę!
I zwierzył się potem, że popędził tak szybko jak Thomas the Tank Engine, albowiem  Parowóz Tomek to „pociąg wyścigowy. On nie jedzie tylko wyściguje”.

Rajdowe popisy nabrały rumieńców, gdy pojawił się kolega na wypasionym rowerku prosto z taśmy. Stanął oto Kozak ramię w ramię z przeciwnikiem, przed którym można było się pochwalić „zapędzaniem”. Dosłownie. Syn wygłosił w języku sąsiada taką przemowę o swej tężyźnie fizycznej i umiejętnościach poruszania się na własnym pojeździe (lekko zjechanym, bo nabytym przez matkę za pięć dolarów na wyprzedaży garażowej), że kolega maładiec odjechał niedoczekawszy końcówki wystąpienia.
Podjeżdża więc Syn w moją stronę i, przerzucając się na polski, trąbi dalej:
- Mama, ja umiem jeździć sybciej nis samolot. I sybciej nis pląd! (O właściwościach światła i dźwięku jeszcze nie słyszał.) Jestem NAJsybsy!
- Co ty nie powiesz!
- Umiem nawet pędzić sybciej od... od siebie! Zobac!
Ruszył z piskiem przyrdzewiałych bocznych kółek, skulony nad kierownicą. Nabrał szybkości, śmignął przez dwie podłużne kałuże, przyhamował na niewidzialnej mecie. Patrzy po sobie.
Podbiegam i pytam.
- I co? Prześcignąłeś samego siebie?
- Nie...
- Przegrałeś?
- Nie. Zlemisowałem.


Ps. Pozdrowienia dla Katarzynki i Dybki - nowych osób „na trybunach” ;-)